Otwieram Grecko-polski Nowy Testament w wydaniu interlinearnym, opublikowany w prymasowskiej serii biblijnej nakładem Oficyny Vocatio. Autorzy, podobnie jak wielu innych tłumaczy NT, kilkukrotnie powołują się na „oryginał grecki”, oczywiście natchniony przez Ducha Świętego, równie natchnionych greckich hagiografów i jeszcze bardziej natchnione stanowisko Kościoła (katolickiego), który jako jedyny ma prawo do właściwej i „autentycznej interpretacji”. Zapominają tylko o jednym. Co mają na myśli pisząc z taką pewnością siebie „grecki oryginał”? Wersję bizantyńską w opracowaniu Erazma, kompilację Tischnendorfa czy może Nestle-Alanda? Textus Receptus czy też zweryfikowaną wersję aleksandryjską Westcotta – Horta? A może „grecki” oryginał wcale nie był grecki tylko łaciński lub aramejski?
Stajemy więc przed podstawowym pytaniem, stanowiącym myśl przewodnią „Przeinaczania Jezusa”, publikacji znanego amerykańskiego biblisty Barta D. Ehrmana: na czym, na jakim tekście, kompilacji manuskryptów oparli się tłumacze? Z jakiego wieku ten tekst pochodzi? Jaka jest jego wartość? Czy wiek ma znaczenie? Co stanowi o wartości tekstu? Ile w nim błędów, pomyłek, opuszczeń i dodatkowych uzupełnień dokonanych ręką mniej lub bardziej pobożnych kopistów? Czy możemy dotrzeć do tekstu bazowego? Ehrman zapytany czy tekst biblijny uważa za natchniony zwykł odpowiadać: Który tekst, ten zakupiony w supermarkecie? Widniejący w manuskryptach? Jeśli tak, to w których manuskryptach? Okazuje się, że „grecki autograf” to swoista mrzonka i fatum uciekające przed badaczami. Im dalej cofamy się w przeszłość tym bardziej tekst bazowy Ewangelii rozpada się na naszych oczach. Jeśli sięgamy do Ojców Kościoła, to okazuje się, że cytują oni jakby całkiem inne Ewangelie, bez wstawki trynitarnej czy z inną wersją chrztu w Jordanie.
Przeinaczanie, przekłamywanie słów Jezusa, jak i samej jego postaci, jest tematem wyjątkowo szerokim, sięgającym początków chrześcijaństwa i praktycznie funkcjonującym do dnia dzisiejszego. Jakimi kryteriami posługiwali się, przykładowo, autorzy ewangelii publikując takie a nie inne opowieści? Można wyobrazić sobie sytuację, w które dany redaktor mając do wyboru opowieści o Jezusie-rewolucjoniście i powstańcu, Jezusie-żydowskim rabbim i Jezusie-palestyńskim sztukmistrzu przepędzającym demony w świńskich stadach i leczącym przez plucie śliną wybiera te najbardziej efektowne i pasujące do schematu „syn boga czyniący cuda i obowiązkowo chodzący po wodzie”. Bo jak wiadomo nowy bóg „musi się sprzedać”, a prosty lud byle czego nie kupi.
Co jeśli podstawa treści Ewangelii oznacza całkiem co innego niż nam się współcześnie wydaje? Syn Boży dla pobożnych Żydów to nikt inny jak sługa Boga, człowiek sprawiedliwy. Cudowne poczęcie? Tak przychodzili na świat wszyscy żydowscy herosi: Jakub, Józef, Samson czy Samuel. Nazorejczyk to bynajmniej mieszkaniec Nazaretu tylko Święty Boga. Zresztą, sam Łukasz w Dziejach używa zamiennie terminów „nazorejczycy” i „święci”. Judasz Iskariota nie był „mężem z Kariotu” a Szymon Kananejczyk nie pochodził z Kany lub Kanaanu…
Powstanie ewangelii, jak bardzo by nie były (nie)wiarygodne to dopiero początek przeinaczeń. Do głosu dochodzą kolejni redaktorzy przetwarzający zastany materiał z równym wdziękiem co „Mateusz” tekst „Marka” (lub na odwrót). W chwili obecnej praktycznie każda ewangelia ma za sobą długofalowy proces poprawiania, dodawania, usuwania niewygodnych treści i harmonizowania. „Marek”, którego czytamy i którego czytano w III wieku, jest już zupełnie inną ewangelią od tej z końca I wieku. O ile powstała pod koniec I wieku bo tego też nie możemy być pewni! Pełną uzupełnień i nieprofesjonalnych korekt. Kim dla przykładu jest uciekający nagi młodzieniec w prześcieradle (lub całunie)? Werset pozostał, kontekst zaginął. Podobnie w Ewangelii Mateusza znajdziemy fragmenty antypogańskie (pereł nie rzuca się między świnie, posłany zostałem tylko do owiec z domu Izraela…) oraz jawnie antysemickie (krew jego na nas i na dzieci nasze!). Dalszych przykładów zmian dostarcza analiza stylistyczna, pozwalająca na wykazanie kolejnych warstw w tekście na pierwszy rzut oka spójnym i jednolitym.
Redagowanie treści ewangelicznej stanowi początek procesu zakłamywania prawdziwego obrazu Jezusa, o ile można mówić o „prawdziwym” obrazie bóstwa solarnego. Później dochodzą zakłamywania interpretacyjne (np. słynni kuzyni – bracia pańscy) dokonywane ręką aktualnie wiodącego nurtu w łonie chrześcijaństwa (marcjonizm, arianizm, katolicka ortodoksja, protestantyzm – wszyscy mają coś na sumieniu), a współcześnie: te dokonywane przez tłumaczy, przekazujących tekst nowotestamentowy w danym języku narodowym. Ogrom zniekształceń i nadużyć dokonywanych w procesie translacji zasługiwałby na osobną publikację (por. np. Łk 11:28 czy Mt 1:25). To czego, nie da się usunąć, zamydla się w tłumaczeniu. To, czego nie da się zniekształcić opatruje się wszystko wyjaśniającym przypisem oraz kilkoma ukrytymi groźbami w oparciu o cytaty z 2 listu Piotra (1:20). Gdzieś po drodze zdarzają się jeszcze omyłki kopistów i przemęczonych skrybów.
Jak widać spektrum zakłamywania postaci Jezusa Nazorejczyka i konwertowania człowieka do roli niebiańskiego Pomazańca, Syna Bożego, a następnie samego Boga w Trójcy Jedynego, jest szeroki i wielowątkowy. Ehrman w swej pracy koncentruje się niestety tylko na jednym aspekcie: (wybiórczej) krytyce tekstu, a więc wychwytywaniu różnic w tekście nowotestamentowym pomiędzy tysiącami zachowanych fragmentów manuskryptów i próbie dotarcia przez to do tekstu bazowego, a w każdym razie do tekstu jak najbardziej zbliżonego do „oryginału”. Jedyny „oryginał” jaki możemy w ten sposób odtworzyć to wersja powszechnie obowiązująca na przełomie III i IV wieku…
Problem w takim ujęciu jest tylko jeden: Ehrman podobnie jak inni krytycy za możliwe odmienne lekcje dopuszcza w zasadzie tylko te, które potrafi zlokalizować w posiadanej „bazie” manuskryptów. Tak więc zakończenie Ewangelii Marka jest dla niego problematyczne i stanowić może wstawkę bo „nie występuje w najstarszych i najlepszych manuskryptach”, dominuje za to w późniejszych. Problematyczny nie jest za to wstęp z chrztem Jezusa i trynitarnym obrazem Ojca, Ducha i Syna, bo nie odnaleziono manuskryptów niezawierających takiej sceny (a jeśli nawet nie zawierały to potraktowano je jako „uszkodzone” i „niepełne”) a wersja przekazana przez Marcjona, zaczynająca się od wejścia do Kafarnaum, nie jest traktowana na równi z synoptykami.
Takie podejście widoczne jest również np. w analizowanych fragmentach stanowiących dodatki antysemickie. Ehrman rozwodzi się nad dwoma dostępnymi wariantami wersetu z Ewangelii Mateusza 27:26, gdzie Piłat wydaje Jezusa albo żołnierzom, albo Żydom „na ukrzyżowanie”, jednocześnie nie zauważając ewidentnej wstawki w dwóch wersetach poprzedzających:
27:24-25. Piłat zaś, … wziąwszy wodę umył sobie ręce przed tłumem i rzekł: „Nie jestem winien tej krwi, wy uważajcie”. A cały lud, odpowiadając, rzekł: „Krew jego na nas i na dzieci nasze!”
To, że jakiś tekst nie występuje w różnych lekcjach lub obecny jest we wszystkich posiadanych manuskryptach nie znaczy, że jest autentyczny. I to z prostego powodu. Jak pisze Ehrman zdecydowana większość posiadanych kopii to wytwory z okresu Bizancjum (w Cesarstwie Zachodnim na stałe zadomowiła się Wulgata), na 7 tysięcy manuskryptów jedynie 10 obejmuje całą Biblię. W każdym bądź razie ponad 85 % posiadanej bazy tekstowej to wytwory średniowieczne i z okresu Bizancjum, stąd też powoływanie się przez różnych badaczy na „argument z ilości” (wersja X występuje w większości zachowanych manuskryptów) jest niepoważne. Ehrman podważa ten argument w jeszcze jedne sposób: ilość nie ma znaczenia, bo wersja uszkodzona/zmieniona mogła stać się bardziej popularna i rozprowadzona w większej ilości kopii, a wersja starsza była dodatkowo „wypierana” przez nową lekcję.
Czasami starsza wersja przetrwała tylko w jednym kodeksie. Dla przykładu wersję chrztu Jezusa ze słowami „Jam ciebie dziś spłodził”, zgodną z cytatami z Ojców Kościoła, zamiast „W tobie mam upodobanie” znajdziemy tylko w Kodeksie Bezy i kilku starych tekstach łacińskich (zachodni wariant tekstu), nie licząc cytatów w innych pismach. Pytanie, ile innych zniekształceń, dokonanych ręką kościelnych cenzorów, nie zachowało się w żadnym znanym nam rękopisie, skoro niektóre zachowały się tylko w jednym bądź kilku?
Czy możemy mieć jakąkolwiek pewność, że to, co czytamy, jest faktycznym zapisem słów użytych przez ewangelistów i innych autorów nowotestamentowych, a nie tekstem skażonym przez kościelną dogmatykę i apologię, nie mówiąc o tysiącach skrybów i kopistów mylących się w co drugim wersecie? Niestety nie możemy…
Podsumowując, Ehrman jest dość znanym i poważanym krytykiem tekstu, jego eseje naukowe (np. The use and significance of patristic evidence for NT textual criticism) czyta się wyśmienicie, czego nie można powiedzieć o omawianej publikacji, kierowanej głównie dla osób niemających wiele wspólnego z biblistyką jako taką a krytyką tekstu w szczególności. Problem tylko w tym, że osoby szukające wiedzy fachowej odbiją się od „Przeinaczania Jezusa” ze względu na średni, by nie rzec miałki poziom recenzowanego tytułu, osoby szukające podstaw będą zadowolone. W końcu „Przeinaczanie Jezusa”, mimo że mogłoby być napisane lepiej, na polskim rynku wydawniczym i tak stanowi ewenement.